sobota, 4 września 2010

W różnoraki sposób można grzeszyć swymi usty.

Napisano w Księdze Joba: „9. I rzekła doń jego żona: Czy jeszcze trwasz w swej pobożności? Złorzecz Bogu i umrzyj!
10. Odpowiedział jej: Mówisz, jak mówią kobiety nierozumne. Dobre przyjmujemy od Boga, czy nie mielibyśmy przyjmować i złego? W tym wszystkim nie zgrzeszył Job swymi usty.”

Zawsze lubiłam się wiercić. Najczęściej, gdy siadałam na twarzy swego kochanka. Może dlatego, że podobne musi iść do podobnego, jak słusznie zauważył Arystoteles? Moi partnerzy zwykle nie skarżyli się na filozofa, odnajdując się w sytuacji z zębem, a nie pazurem, co jest znacznie bardziej zryte. Narzekał tylko Władek lat 94. Właściwie on był wtedy lat 59 i miało to miejsce 4 września 1975 roku podczas transmisji z uroczystych państwowych dożynek w Piotrkowie Trybunalskim. Gapiliśmy się w nowy kolorowy telewizor produkcji made in USSR. Podnieciłam się, gdy towarzysz I sekretarz całował swymi usty bochen chleba i w miejsce soli pomyślałam o odrobinie pieprzu.

Władek wówczas lat 59 w sytuacji się nie sprawdził, grzesząc swymi usty akustycznie.
– Adela, czy ty masz zajoba?
– Joba zostaw w spokoju! Ty zacznij trwać w pobożności swej – odpowiedziałam dumnie.
– Co to za głupia gierka?
- Gierka w to nie mieszaj!

Już w 5 rocznicę tego zajścia wypomniałam Władkowi wówczas lat 64, jak nie przyjął mych niewinnych warg, woląc spozierać na nadymane usta I sekretarza, który w następnych dożynkach już nie miał uczestniczyć. Władek nerwowo zacisnął swe usta i pozwolił mi się powiercić. Odtąd, to znaczy od 4 września 1980 roku, świętujemy naszą rocznicę. Wierciłam się w stanie wojennym, w czasie głasnosti, ściągałam reformy za Balcerowicza, pozwoliliśmy sobie także uczcić nasze święto podczas jednej z konferencji prasowych ministra Ziobro. Lubię się wiercić w tym kraju.

Już od wczorajszego wieczora chodzę z gęsią skórką. W końcu dziś jest 4 września. Władek lat 94 już po raz 35 przytknie podobne do podobnego. Tylko nie wiem jeszcze, jakie grzeszne usty będą nam towarzyszyć. Władek zaproponował żart Karola Strasburgera, ale ja mam wątpliwości. Bo czy wiercenie się jest familijne?

piątek, 3 września 2010

Poszukiwany mężczyzna trójznaczny. W zamian oferuję gorący seks i szczyptę cierpliwości na wysłuchiwanie narzekań.

Przyjrzałam się uważnie Władkowi lat 94. On jest pomarszczony, to niezaprzeczalny fakt, ale gdzieniegdzie jego ponętność jest powalająca. Przynajmniej mnie powala. Zaznaczam to metaforycznie, bo w seksie to ja lubię mieć inicjatywę.
– Przystojniaku, najchętniej wzięłabym nogi za pas.
– Znowu chcesz uciekać? – jednoznacznie zinterpretował moje wyznanie Władek lat 94.
– Ach, głuptasku, po prostu zamieniłabym swoją talię na twoje nogi.
Lubię dwuznaczności. Niestety, większość mężczyzn o długich nogach tego nie wychwytuje. Dlatego nie mam skrupułów nazywać takich osobników głuptaskami. Aby mnie zainteresować powinni operować dwuznacznościami. Ale serce oddałabym jedynie mężczyźnie trójznacznemu.

Wczoraj przypadkiem natknęłam się na mężczyznę trójznacznego. Niestety, z innego przedziału. Na chwilę przysiadłam się. Zdziśkowi lat 22 w podróży życia towarzyszyła Pamelka lat 24.
– Lubicie tatuaże? – spytałam na początek.
– Gitara – odpowiedział wiecznie uśmiechnięty Zdzisiek lat 22, pokazując dwa smoki na ramieniu. Pamelka zaś uroczo odsłoniła wytatuowanego Ikara.
– Lubicie dopalacze? – kontynuowałam indagację.
– Gitara – powtórzył Zdzisiek, a Pamelka lat 24 rozjaśniła twarz w zachwycającym uśmiechu.
– Coś między wami gra, nieprawdaż?
– Gitara!

I wtedy zrozumiałam, że do ich dwuznaczności dołączają jeszcze jeden element: miłosny taniec ich tatuaży. Skrzydlate smoki dosiadają skrzydlatego Ikara i razem mkną ku słońcu. W tym samym czasie Zdzisiek lat 22 i Pamelka lat 24 w zdziwieniu kontemplują swoje ciała bez tatuaży, ale i tak jest gitara. Tak trójznaczność spotkała się w tej młodej parze.

Po powrocie poprosiłam Władka lat 94, byśmy zróbmy sobie tatuaże. Co za kanał!, powiedział. No to ja zaprotestowałam. A teraz siedzi pod drzwiami i jednoznacznie kwili. Uuuhh!

czwartek, 2 września 2010

Jak Wielki Kadr skadrował małe kadry.

Wczoraj tłumy dzieciaków ze szkół podstawowych i średnich wyszły na ulice. Zaanektowali ogródki kawiarniane na Starym Rynku w Poznaniu, popijając piwo, paląc papierosy i wspominając wakacyjne libacje alkoholowe oraz fantazjując na tematy niedoszłych seksualnych orgii. Spodziewałam się tych młodocianych rzesz, dlatego poprosiłam by powstaniec warszawski na spacer zabrał ze sobą aparat fotograficzny Zorkę 5. Władek lat 94 wprawdzie ma oko jak rosół rozlany na talerzu i miewa nieco kłopotu z ostrością widzenia, ale za to dobrze kadruje. Przez wiele lat był kadrowcem w Zakładach Naprawczych Taboru Kolejowego, nosząc pseudonim Wielki Kadr.

Wsiedliśmy do tramwaju linii nr 9. Przy okazji posprawdzaliśmy bilety, bo jesteśmy ochotniczymi honorowymi kontrolerami (w skrócie Oh.K), ale żadnej gapy żeśmy nie znaleźli i w końcu bez żadnego dodatkowego grosza dotarliśmy w okolice Starego Rynku. Władek lat 94 po drodze kupił hot-doga. Przy okazji zabrudził się ketchupem. Przed posiłkiem koszulę miał w odcieniu miodowym, ale nie posłuchał mojej rady, by do hot-doga wziąć musztardę. Nie było mi szczególnie wstyd za niego, bo rozdzieliliśmy się.

Zaczęłam przysiadać się do grup młodzieńców. Kilka zgrabnych słów i żaden nie odmówił podciągnięcia nogawki i pokazania łydki. Smakowite i świeżutkie mięśnie brałam sobie na kolana, a Władek niepostrzeżenie cykał zdjęcia. (Ciekawe, kiedy je wywoła.) Zapewne zapytacie, po co to robiłam. Idzie o dwie kwestie. O pewien okres w historii Rosji, zwany Wielką Smutą oraz o szukanie młodego piłkarskiego narybka. O talent, który napnie łydkę i strzeli prosto w okienko.

Wiadomo, że w polskiej piłce nastał okres Wielkiej Smudy. Trenerzy mają wprawdzie oko mniej zamazane niż te z rosołu, ale nie mają takiego doświadczenia w kadrowaniu jak Władek lat 94. I wykorzystując moment, że chłopaczki wyszły w ilości ponadnormatywnej na miasto postanowiliśmy z Władkiem lat 94 zrobić bank danych polskiego piłkarskiego narybka. Trzeba ich przecież wykorzystać zanim się nie rozpiją i póki nie tracą kondycji. Lato w PZPN przecież minęło i trzeba się spieszyć.

I w tym miejscu protestuję. My za mało fotografujemy młodych piłkarzy. A mają takie fotogeniczne łydki. Piłkarski świat nam ucieka, bo nie umiemy zatrzymać w kadrze goła. Tfu, gola.

środa, 1 września 2010

Od dziś nie biorę odpowiedzialności.

Byłam dziś rano u lekarza.
– Pani Adelu, niestety, to co mówiłem jest prawdą.
– Może zróbmy jeszcze kilka badań?
– Najważniejsze już przeprowadziliśmy. Inne wykażą podobny rezultat. Tylko straci pani pieniądze.
– Nie mogę się z tym pogodzić - zachlipałam. – Zawsze chciałam mieć dzieci. Twierdzi pan, że to wina Władka?
– Hmm...
– Pan jest psychiatrą. Może lepiej gdybym poszła do ginekologa?

Oczywiście tę historyjkę zmyśliłam. Chciałam jedynie pokazać, że byłabym w stanie dźwignąć brzemię odpowiedzialności. A nie jak Marcello Masturbani w „La Dolce Vita” gonić za życiem towarzyskim, przyjęciami, alkoholem i seksem. Na całe szczęście są jeszcze w tym kraju tramwajarki, które się nie wykoleiły.

Przyszedł do mnie krewniak. tomasz.ka 2015 przyniósł ze sobą tęgą minę oraz dwa kilogramy pyr, bo go o to poprosiłam.
– Co sądzisz o odpowiedzialności? – spytałam.
– Dziś ważyła 2 kilo.
– A za 5 lat?
– Niecałe 2 miliardy kilo.
– Jak to?
– Polaków jest około 38 milionów, a większość z nas ma nadwagę. Coraz więcej obywateli popada w otyłość. Obniżając średnią niemowlakami, wychudzonymi starcami oraz nadymanymi powietrzem i tanim alkoholem bezdomnymi obniżyłem wagę rodaka do 50 kilo. Gdy zostanę Prezydentem 2015 wezmę odpowiedzialność za cały Naród, to jest niecałe 2 miliardy kilo żywej wagi.
– To się przedźwigasz, biedaku.
– Każdy mąż stanu ma żylaki odbytu, ciociu.

I w tym momencie zrozumiałam, dlaczego współczesny polo-homo-sapo ucieka od odpowiedzialności. Po prostu boi się hemoroidów. Może i ja zacznę uciekać?

wtorek, 31 sierpnia 2010

Codziennice, czyli Polska krajem piwem i winem płynącym.

Rano zdjęłam z głowy moją twarzową chustę, zwilżyłam ją zimną wodą i próbowałam ocucić Władka lat 94. Specjalnie nie niepokoiłam się o niego, bo smacznie chrapał. Na głowie nie miał wielu siniaków, więc lodowatym okładem potraktowałam jego przyrodzenie. Nie mogłam sobie pozwolić na powtórkę z rozrywki.

W końcu otworzył oczy.
– Kim ja jestem?
Zrozumiałam, że okład zadziałał efektywnie. Mężczyzna traci swoją tożsamość kiedy nic nie wyczuwa w kroku.
– Dzień dobry, Władku.
– Mam na imię Władek? A ile mam lat?
– Jesteś Władkiem lat 94, a ja Adelą lat 73.
– Dziękuję, siostro. – Władek powoli rozejrzał się po sypialni. – Ładny szpital. Cenię siostry solidarną pomoc.
– Wstawaj, głupku. Musisz się ubrać, bo za chwilę przyjdzie tomasz.ka 2015.
– Ja jestem głupkiem? Głupkiem?! A siostra ma krzywy nos!
– Bezczelny cham.

Rozległ się dzwonek u drzwi. Pewnie krewniak. Podniosłam się z kolan, ściągnęłam z łóżka prześcieradło i okryłam nim upadłego powstańca warszawskiego. Że też on nie brał udziału w Powstaniu Wielkopolskim. Przynajmniej trzymałby pion.
Otworzyłam drzwi. Wszedł huncwot 2015. Od razu zauważył Władka lat 94.
– Co on cały w całunie? Nie żyje?
– Ocieplam jego wizerunek.
– Żeby był bardziej całuśny?
– Co wy tacy jesteście solidarni? – wtrącił się Władek. – To ja jestem bohaterem! – I dlatego przetrącasz ludziom nosy? A dziś jest rocznica. 30 lat temu wstaliśmy z klęczek i po raz pierwszy kochaliśmy się na stojąco. A ty mnie krzywym nosem! Wstyd!
W tym momencie Prezydent 2015 rozpoczął tyradę. Że jest przeciwny rocznicom. Że krwawe wydarzenia z historii należy obchodzić w tygodnicach, oddając krew honorowo, a dobre w codziennicach, czcząc je piwem i winem. Że ludzie przyzwyczają się do codziennic, a złych nie będą obchodzić ze względu na zawartość alkoholu we krwi. No, nie wiem...

poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Scena z alkowy, czyli o tym, że łóżko wodne może wyrzucić cię na skałę.

Zatem wróciłam wczoraj z badmintona późnym popołudniem. Padnięta i obolała. Tak jak w życiu pieniądze przeciekały mi między palcami, tak teraz lotka przebijała się przez zbyt ażurowy naciąg w rakietce. Dałam z siebie wszystko, wypacając toksyny oraz pożyteczne minerały. Moja skóra lśniła magnezem, potasem i solą. W takim nieżywym stanie natknęłam się na ulicy na Władka lat 94. Zaproponował pomoc, a ja nie miałam siły odmówić.

Weszliśmy do mieszkania, a on moje bezwładne ciało popchnął od razu do sypialni.
– Pójdź wreszcie, Pani; wkrótce sił mi już nie stanie,
bardziej niż trudy przyszłe trudzi mnie czekanie.
– Hę?
– Rozepnij stanik lśniący, pod którym pierś biała
przed wścibskimi oczami głupców się skrywała.
– Władek, ty bredzisz – wystękałam z trudem.
– Precz z gorsetem, o którym zazdrośnie wciąż myślę,
że obejmuje ciebie tak blisko i ściśle.
– Widziałeś badmintonistów w gorsecie? Chyba, że chcesz mnie złamać.

Moje bezwładne ciało leżało, czekając na wyrok szaleńca. Władek lat 94 miał dziki wzrok, aparat słuchowy dyndał mu niczym kolczyki pod uszami, piana wydzielała się z pyska jak u epileptyka. Mózg pracował z szybkością śmigającej lotki, ale cielesna powłoka leżała w miejscu jak rozciągnięta siatka na korcie do badmintona. A Władek lat 94 działał.

– Jako anioł z diabłami ma podobieństw mało:
tam włos nam staje dęba, tutaj zasię – ciało.
– Na czynsz nie masz, a tabletki niebieskie kupujesz, hultaju?! – zapiszczałam.
– Pozwól dłoniom, niech błądzą jako dwaj włóczędzy
z tyłu, z przodu, powyżej, poniżej, pomiędzy.
– Jezu, wysłuchaj nas. Panie, dopomóż nam – została mi już tylko modlitwa.
– Spójrz, jestem nagi; rację natura mi przyzna:
po co masz mieć przykrycie inne niż mężczyzna?

I wówczas jakaś moc nadludzka uruchomiła łóżko wodne. Władek lat 94 rozbił się o skałę, znaczy przebił miłosnym sztychem wykładzinę podłogową. Tak to gwałt doprowadza do upadku. Bo Opatrzność nie lubi poezji w sypialni i protestuje. Liczy się jedynie prokreacja.

niedziela, 29 sierpnia 2010

Gama (cz.3, czyli „mi”)

Jak zwykle w dzień świąteczny, kontynuuję cykl muzyczny dla początkujących słuchaczy niedzielnych kazań. Naukę zaczynam od klucza wiolinowego oraz gamy „do, re, mi, fa, sol, la, si, (do)”. Polega to na wygrywaniu melodii na jednej nutce.
Voila.
Dziś czas na nutkę „mi”:

Mikry minister mimowolnie miętosił milady.
– Misiu, minetkę... – miauknęła mimochodem migdałowa miss.
– Minutkę – mitrężył minister. – Miałem miękki mikroczujnik. Międliłem miłosny minarecik. Mizerny mikrob. Miła, minorowo mi.
– Migiem, mikrusie! Miel mi mięśnie miednicy! Mięciusieńko... Międzygalaktycznie... Miodzio mi!
– Miodzio miąższ.
– Miau!

Milady mimowiednie mierzyła mięczaka ministra. Minerwa Miłości miażdżąco milczała. Mimika ministra minowała miłosny mityng. Mimowolnie miłość migdałowej miss miała mignąć miłosierdziem, mianowicie miksować ministerialną mimozę.
– Mierzw mi miotełkę!
– Miodzio, milady.
– Miętoś miseczki!
– Miodzio.
– Misiurka, miodojadzie! – migdałowa miss misternie miszmaszowała miłosne misterium.

Minus mizeraka minął? Migrena milady minęła? Mizerykordię ministra mianowano mieczem? Mistyfikacja! Ministerialna mitomania, miazmaty milady. Miraże.

Miłość mięsiwem! Miłość mielonką! Miłość miodem, miętą, migdałkiem. MIAU.

I w tym kontekście zaczynam ponownie protestować przeciw zamieszkaniu razem z Władkiem lat 94. Na razie cicho i pod nosem. Ale nie wiem, jak będzie jutro.