poniedziałek, 20 maja 2013

Partacze.

W moim życiu było wielu partaczy. Pierwszym była położna, która wyciągnęła mnie na świat dopiero w 11 miesiącu ciąży. Uspokajała mamusię, mówiąc: „jak się pani dobrze nosi, to niech pani nosi.” Mamusia jej nie znosiła, ale to była jedyna położna w okolicy, więc jej słuchała. Znaczy nosiła mnie. Można powiedzieć, że pierwsze 2 miesiące przebimbałam w brzuchu mamy, ale to nie jest moja zasługa ani wina. Ot, wynik partactwa położnej.

Partaczem było też ciało pedagogiczne w mojej szkole podstawowej, które uparło się, by uczyć dzieci alfabetu od końca, a matematykę wykładać od plus nieskończoności do minus nieskończoności zamiast odwrotnie. Przez to zatrzymałam się na zerze, bo materiału było zbyt dużo, natomiast w języku polskim na literce O, które też zero przypomina.

Kilkanaście lat później natknęłam się na innych partaczy. Oni byli najmilsi, bo zawsze zapraszali na party. Nigdy jednak nie było wystarczająco dużo alkoholu, więc żeby temu zapobiec sama założyłam melinę. Zostałam wówczas zatrzymana przez funkcjonariuszy MO i właśnie o to mam największe pretensje do partaczy z tamtego okresu mego zycia.

Potem natknęłam się na Józwę, który spartaczył mi małżeństwo, co zakończyło się moim wdowieństwem, natomiast najnowszym modelem partacza jest Władek lat 97.

AK-owiec pojawił się u mnie jak zwykle na drugie śniadanie.
– Adela, chce mi się jeść! – krzyknął od progu.
– Nic z tego, bratku. Najpierw musisz wbić gwóźdź w ścianę. Chcę powiesić obraz nad biurkiem.
– Podobno w Moskwie najchętniej kupuje się portret Putina.
– Trzymaj młotek! Na razie wbij gwóźdź, dopiero potem będę zastanawiała się, kogo na nim powiesić.

Powstaniec odebrał ode mnie narzędzie, lewą ręką przytrzymał gwóźdź, po czym wziął szeroki zamach.
– Auuu!
Ten okrzyk usłyszałam już w drugim pomieszczeniu, do którego przenikliwie udałam się po wodę utlenioną i bandaż. Wyjęłam opatrunek z szuflady i wróciłam do zaczerwienionego i skowyczącego z bólu Władka.
– Widzisz, kochasiu, przez całe życie robiłam błąd. To ja wystawiałam się na konsekwencje partaniny samozwańczych fachowców.
– Adela, potem zawiniesz bandaż. Teraz muszę ochłodzić palec zimną wodą!

Ja wróciłam do kuchni, a Władek sam uporał się ze swoim bólem. Gdy po dłuższej chwili pojawił się przy stole, podałam mu filiżankę kawy.
– Co za lura! – krzyknął.
– Władku, jeśli partacz nie natknie się na partaninę, wówczas niczego się nie nauczy.
Zrezygnowany Władek siorbnął kawy. Kreska przecięła jego czoło. Może czegoś się nauczy?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz