– Dlaczego prawą? – zdziwiłam się. – To się chyba w
naszych czasach nie godzi, by prawą – kręciłam głową z niedowierzaniem. – Co na
to wikary? Co na to proboszcz? Co na to prezes wszystkich prezesów?
Wyszłyśmy z niedzielnej mszy świętej dla dzieci
wypełnione otuchą, Słowem Bożym i motywacyjnymi zabiegami księdza proboszcza
skłaniającymi nas do cichszych datków na parafialną tacę. Byłam ja, czyli Adela
lat 73+, Kunia lat 90, Malwina lat 92, a towarzyszył nam męski rodzynek, czyli
Władek lat, że ho ho. No i wtedy natknęłyśmy się na to pijane dziecię boże,
które leżało skulone na zmarzniętej ziemi i smacznie chrapało. Ów syn
człowieczy, z gabarytu dryblas, jakże bliski nam córkom ludzkim, rzęził sobie
beztrosko, a ubrany był w kożuszek, kozaki i przykrótkie spodnie, takie
dżokejki, z których wystawała mu niedzielna nieprzystojność.
– Zimno, a mu wychodzi – podziwiała Kunia. – Zuch
nie Polak!
– Dzwoniec – zawyrokował Władek lat, że ho ho i
wzruszył pogardliwie ramionami. – Nie takie wyciory widziałem. W powstańczych
kanałach wiele gówien się przepychało. I co? I nic. Na cholerę takie lufy, gdy
amunicji nie ma!
Podwójny AK-owiec był powstańcem warszawskim a
zarazem Anonimowym Kobieciarzem, który nierzadko strzelał do nas rubasznymi
nabojami, a my w porozumieniu z wikarym i proboszczem starałyśmy się stępić
jego koszarową estetykę, by w efekcie końcowym przepchnąć chłopa przez ucho
igielne. Ale Władek nadal miał w sobie zbyt dużo wigoru, by dobrowolnie chcieć
przejść na drugą stronę.
– Spróbuję mu wepchnąć z powrotem – zaoferowała
się Lwinka lat 92.
– Nie tak szybko – oponowała Kunia. – Daj chwilę
popatrzeć.
– No mówię, że nie ma na co – wtrącił trzy grosze podwójny
AK-owiec. – Żeby choć ta flinta była świnta. Ale nie jest! Spadajmy,
dziewczęta.
– A nie jest to czasem woźny ze szkoły
podstawowej? – przypuściłam, bo chyba pierwsza z naszego grona omiotłam swoim
wzrokiem nie genitalia, a twarz delikwenta. – Co ten fiutek tutaj robi?
– Śpi – bez pudła odgadła Lwinka.
– W niedzielę nie ma dzieci w szkole – przypomniała
nam Kunia.
– Czyli przyszedł dzwonić na przerwę pod kościół?
– zastanawiałam się głośno.
A potem obciągnęłyśmy mu. Kożuszek był krótki, ale
dał się obciągnąć i przykryć nieskromność woźnego. W taki sposób zrobiłyśmy
dobry uczynek. Tylko Władek lat że ho ho jakoś tego nie docenił. Klął na czym
stoi, że to nie był wycior z prawdziwego zdarzenia i trzeba było na widoku zostawić
tę podróbkę, by raz na zawsze zawstydzić woźnego. Że nadaje się co najwyżej na
obsikanie przez Pucka Powsinogę czy innego pieska szlachetnego, choć też nieco
zbzikowanego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz