piątek, 11 grudnia 2015

KIWi, czyli Klub Inteligencji Wildeckiej

Każda dzielnica może pochwalić się swoją elitą. Na poznańskiej Wildzie forpoczta miejscowych geniuszy spotyka się cyklicznie, by przy dyskretnie popijanym alkoholu toczyć dyskusje na tematy ważne, a czasem bardzo ważne. Również i ja wraz z Kunią wybrałam się, by współuczestniczyć w podejmowaniu decyzji najbardziej istotnych. Akurat gdy weszłam do siedziby stowarzyszenia, jeden z członków organizacji udawał flamandzką pchłę, a reszta nad nim się pastwiła. „Za bardzo podskakujesz pod kulturę, gnojku”, „ach, nie myślałam, że tyle krwi pan mi upuści”, „sia-ba-da-ba-ba, sia-ba-da-ba-ba” – biadolili, wrzeszczeli, nucili. Nie wiedziałam, jak w tym się znaleźć, więc tylko rzekłam zwyczajne „dzień dobry”.

– Słyszałam, że dziś ma odwiedzić państwa ktoś bardzo ważny z Warszawy – bąknęłam nieśmiało, do jednego z bardziej przytomnych aktywistów – dlatego odważyłyśmy się tu przyjść.
– Jasny gwint, ale burdel – zdiagnozowała Kunia.
– To prawda, ktoś tu się zjawi – odrzekł lokalny geniusz, który odłączył się od rozbawionej czeredy towarzyszy. – Ponoć ktoś bardzo ważny, ale to się dopiero okaże – szepnął konfidencjonalnie.
– Czy zatem nie jest u was zbyt głośno?
– Myślę, że to cisza przed burzą – ocenił filozoficznie.

Pomieszczenie było spore, złożone m.in. ze sceny, na której aktualnie pląsali członkowie KIWi. Usiadłam skromnie w pierwszym rzędzie, zagłębiając się w program na miesiąc grudzień. Niestety, nie było tam awizowanego na dziś spotkania z kimś bardzo ważnym ze stolicy.
– Ponoć ma zjawić się sam pan Kaczyński – oznajmił jeden ze staych bywalców.
– Dobrze, że szuka kontaktu z inteligencją – ucieszyła się Kunia – ale dlaczego tutaj?
– Dlaczego nazywacie się KIWi, a nie zwyczajnie KIW? – zainteresowałam się.
– Musimy udawać nieloty, inaczej nikt z obecnej władzy by nas nie odwiedził – usłyszałyśmy wyjaśnienie.

W tym momencie poczułam, że rzeczywiście znalazłyśmy się wśród lokalnych geniuszy. Emerycji Przepolskiej, którą reprezentowałyśmy, zależało na zdobyciu choćby cichego poparcia takich środowisk. I wtedy doszedł do nas inny lokalny aktywista, cicho oznajmując, że za chwilę wprowadzą gościa z Warszawy.
– To może chociaż zapowiedzcie go – poprosiłam.

I mój głos stał się jakby obwieszczeniem tego, co się stało. Otóż wszedł jakiś młokos w niezłym garniturze, może to był nawet doradca ministra Macierewicza, i ustawił przed nami Alika.
– Co to za kot? – prychnęła Kunia.
– Kot pana Kaczyńskiego – usłyszałyśmy odpowiedź.
Tak rozpoczęło się właściwe spotkanie członków KIWi. Dyskusji nie było. Była za to kontemplacja.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz