poniedziałek, 3 maja 2010

Amen

          Pod koniec lat 90. w okolicy kościoła pod wezwaniem Zmartwychwstania Pańskiego w Poznaniu oraz w rejonie komisariatu Policji przy ulicy Chłapowskiego kręciło się dość kolorowe małżeństwo. On lubił przesiadywać pod okolicznymi sklepami, ona wolała napawać się świeżym wildeckim powietrzem. Siedziała zwykle na ławce w kameralnym parku znajdującym się przed kościołem. On, w zależności od nastroju, raz śpiewał, innym razem pokrzykiwał. Czasami w towarzystwie kompanów prowadził typowo „inteligenckie” dysputy. Zwykle dotyczyły odpowiedzi na pytania padające w jednym z popularnych teleturniejów emitowanych w polskiej telewizji. Dylematy w stylu „Czy stolicą stanu USA Hawaje jest ukulele?”, „czy Gutenberg to dzień dobry po austriacku?”, albo „czy kukuruźnik to rosyjski gatunek kukurydzy, potocznie zwany chruszczowydzą?” rozlegały się po okolicznych ulicach. Gromkie głosy podczas ożywionej dyskusji podnosiły się coraz wyżej, odbijając się od stojących blisko siebie ścian kamienic, znajdujących się przy wąskich ulicach starej dzielnicy. Aż docierały do mojego parapetu. O wiele spokojniej bywało w tym czasie w parku, gdzie pojedyncze słowa padały w rzadkich częstotliwościach, a leniwe gesty polegały jedynie na unoszeniu butelki do ust. Zmęczeni wildeccy bohaterowie przypominali kamienne sfinksy. Do czasu, gdy zmęczona dyskusją dołączała do nich grupa „inteligentów”. Ale życie i tak mimo wszystko płynęło leniwym rytmem.

          Niestety, czas letni daje właścicielom posesji możliwość przeprowadzenia eksmisji lokatorów spóźniających się z płaceniem należności. Kolorowa para, tak bardzo odbiegająca od małżeńskiego schematu, w którym to ona szczebiocze, a on milczy i jest wycofany, nie uiszczała comiesięcznych opłat. W tym czynszu. I nagle, pewnego pięknego, słonecznego dnia wylądowali ze swym skromnym dobytkiem w parku. Na trawniku, naprzeciwko neoklasycystycznego kościoła p.w. Zmartwychwstania Pańskiego, na dwóch starych, ze śladami gaszonych papierosów materacach, w otoczeniu „klonkrów”, czyli gratów codziennego użytku, leżała opisana wcześniej para. Ich wyjątkowo przestronny salon szybko stał się miejscem odwiedzin i towarzyskich spotkań. Zwykle pustawy skwer nagle zaczął tętnić życiem. Pani domu wolała siedzieć na ławkach, pan preferował przyjmowanie wizyt w wygodniejszej dla siebie pozycji horyzontalnej. Ważnym elementem umeblowania był mobilny barek, który znajdował się w nieprzezroczystych siatkach reklamowych.

          Och, ileż było radości.

          Ludzie wychodzili ze swoich kryjówek, by nacieszyć się widokiem tych, którym wiedzie się jeszcze gorzej, niż im. Wielu odkryło w sobie potrzebę pomagania bliźnim i przynosili jedzenie, którym wszyscy solidarnie dzielili się ze sobą. To była wildecka eucharystia. Nawet ptaki się zlatywały, bo okruszków w parku było więcej, niż zazwyczaj. Jednak chrześcijańska koegzystencja istot ziemskich kłuła w oczy zazdrośników. I nagle do parku zaczęli przychodzić goście niechciani. W odprasowanych i odplamionych mundurach wyraźnie nie pasowali do atmosfery swobody, luzu i odprężenia, jaka panowała w parku. Mimo to byli przyjmowani życzliwie. Rozmawiano z nimi grzecznie, lecz z pewną rezerwą, która przejawiała się brakiem skłonności do otwierania barku i zwyczajowego wypicia bruderszafta. Bez poczęstunków spotkania ograniczały się do krótkiej wymiany zdań, ćwiczeń z kaligrafii wykonywanych w służbowych notatnikach przez wizytujących i w ogóle nie trwały długo.

         Nie wszyscy jednak zachodzili do środka parku. W święto Bożego Ciała, któregoś pięknego czerwcowego dnia w jednym z pierwszych lat nowego Milenium, tuż obok salonu biesiadującej na trawniku pary przeszedł sznur odświętnie ubranych mieszkańców Wildy. Dziewczęta sypały kwiatki, orkiestra grała stosowne pieśni, parafianie klepali modlitwy. Tymczasem kobieta o złamanym nosie i nalanej twarzy siedziała na ławce. Jak zwykle. Jak co dzień. Jak sfinks. Barek miała między nogami. Jej mąż korzystał z niego jeszcze przed procesją, więc on dla odmiany leżał na swoim materacu. Przechodzący ludzie w niczym nie przeszkadzali tym, którzy zamieszkali w parku. Nie wiedzieć, czemu, nie działo się tak w drugą stronę.

          Uczestnicy procesji spojrzenia mieli zdziwione, oburzone, potępiające, rozbawione, ożywione, tępe, zatroskane, strapione. Niby oddani obrzędowi wcale się na nim nie skupiali. Ale procesja ma to do siebie, że przemieszcza się. Już po kilkunastu minutach znikły za zakrętem ostatnie plecy, a barek znów został otwarty. To jednak nie jest koniec historii, bo po Bożym Ciele rozpoczyna się wspomniana wcześniej oktawa. Z tymże jest jedna różnica. Z okazji święta zamknięto kilka newralgicznych dla komunikacji samochodowej, tramwajowej, autobusowej ulic, jak choćby ulicę 28 Czerwca 1956 roku. W czasie oktawy Bożego Ciała możliwości zamknięcia kluczowych ulic już nie było, więc trasę procesji zaplanowano tak, jak co roku: wokół parku. Wierni wychodzili z kościoła i przy melodii kościelnych pieśni bacznie obserwowali życie wildeckich outsiderów. A oni przyzwyczaili się. Na początku trochę skrępowani, może nieco zażenowani, później oswoili się i bez wstydu przyjmowali bezceremonialne uderzenia ciekawskich spojrzeń. Już drugiego dnia oktawy procesji prawie ich nie dostrzegali. Gdy bezdomny mężczyzna był spragniony, to przechylał do ust butelkę. Jego żona też była sobą, siedząc w nieruchomej pozycji sfinksa. Ich graty także zachowywały się swojsko, z przyjemnością poddając się ciepłej czerwcowej bryzie. A parafianie kontemplowali niecodzienne widowisko. Spektakl był tak frapujący, że zapomnieli, że bliźni, to taki człowiek, któremu można czasem pomóc. Księża zaś są usprawiedliwieni, bo nie można zbyt wielu rzeczy robić naraz. Modlić się, odwiedzać chorych, prowadzić procesje, zbierać na tacę, namaszczać, rozgrzeszać, błogosławić.

          Nie wolno protestować przeciw zbyt zajętym swoimi obowiązkami pasterskimi duchownym!

4 komentarze:

  1. droga Adelo
    Jako rodowity wildczanin z okolic plant (to miejsce tuż przed kościołem ZP, w którym byłem chrzczony, komunizowany lecz nie bierzmowany, gdyż tą czynność osobiście wykonał biskup w katedrze, co oczywiście jest zupełnie inna historią), nosze w swojej pamięci historie ludzi, którzy z tym "fyrtlem" Wildy wiązali swoja młodość. Oto jedna z nich.
    Pewien mężczyzna, pracownik Gazowni wrócił do domu w poczuciu dobrze wykonanej pracy. Niestety szacowna małżonka nie potrafiła dostrzec jego poświęcenia dla dobra gazyfikacja miasta (uznając, oczywiście niesłusznie, że ustny wyziew nie jest efektem wytężonej pracy. Co było oczywista potwarzą, lecz nie to oczywiście odrębna historia)i wygnała go z domu na spacer z suką imieniem Diana. Suka, młoda dorodna mieszanka owczarka niemieckiego z mniej rasowym odpowiednikiem gatunku, korzystając z chwili nieuwagi swojego właściciela pognała na mały trawnik położony na zapleczu komisariatu na ulicy Chłapowskiego. Zgodnie z odwiecznym zwyczajem "podkuliła dupkę" tuż pod oknem narad panów w odprasowanych i odplamionych mundurach. Gazownik czekał, aż zakończy procedurę pogwizdując radośnie. Nie spodobało się to jednak panom w OdO i zaprosili go do środka w konsekwencji czego do domu powrócił dopiero po interwencji małżonki. Przez kolejne trzy tygodnie leczył leczył obkopane piszczele i silnie stłuczone nerki.
    Wilda to magiczne miejsce, w którym szacunku do władzy i małżonki można nauczyć nawet fanatycznego wyznawcę gazyfikacji miasta.
    Mój protest to tylko słaby głos w kwestii ocalenia zamierających tradycji, mówiącej, że nauka nie idzie w las, no przynajmniej nie w Dębiński.

    OdpowiedzUsuń
  2. PS
    Wybacz Adelo niedoskonałości tekstu, tudzież błędy i powtórzenia ale warunki, w których przyszło mi pisać komentarz były wybitnie niedogodne, co oczywiście jest zupełnie odrębną historią.

    OdpowiedzUsuń
  3. Panie Tomaszu, dziękuję za ten komentarz. Każda historia o Wildzie sprawia mi niekłamaną przyjemność.

    OdpowiedzUsuń
  4. Dokładnie wczoraj mój Czoperek przykucnął przy budynku Stróżów Prawa (Bielany).
    Przezornie stałem w pozycji startowej z woreczkiem.
    Mimo monitoringu - nic się nie stało, nic się nie stało, ooooole!

    OdpowiedzUsuń