niedziela, 20 maja 2012

Wiara, nadzieja, szlompa.

Niedzielę, czyli dzień święty spędziłam jak zwykle. Prawie cały dzień przeleżałam na krzyżu. Leżenie na krzyżu może jednak po jakimś czasie wyjść bokiem, więc obracałam się na brzuch. Wtedy bolał mnie kark, bo głowę musiałam wykręcać to w lewo, to w prawo (jak chciałam ułożyć się prosto z nosem na poduszce, to brakowało powietrza). Leżysz z głową wykręconą w bok i patrzysz na listwy przypodłogowe. Dostrzegasz wtedy kurz, koty niemalże, ale dziś przecież niedziela, dzień święty, to przecież nie weźmiesz się za sprzątanie. Zatem znowu się odwracałam i leżałam na krzyżu. Bezmyślnie patrzyłam się w sufit, bo myśli o stygmatach spiesznie od siebie odsuwałam. Potem zaczęłam bać się o odleżyny, bo nie mam nikogo, kto by mnie wyklepał, nacierając wcześniej plecy spirytusem. I ten strach spowodował, że wstałam.

Najpierw myślałam, by ułożyć się na parapecie, ale wyprałam czerwoną powłoczkę od mojej poduszki, więc sobie darowałam. Pomyślałam, by znów się położyć, ale przemogłam się, bojąc się, że myśli o stygmatach powrócą. Która kobieta chciałaby mieć rany na dłoniach i stopach?! Wystarczą blizny na sercu, które mężczyźni nam zafundowali. Mężczyźni. Same Jezuski! Świętoszki. Na początku pojawia się taki oryginalny Budda, ale za chwilę, dosłownie po kilku dniach już słyszysz ryk: "Allah akbar" i ów uroczy wcześniej pan chce ci nałożyć burkę. Wzbudzają wiarę, dają nadzieję, pozostawiają szlompę, czyli po poznańsku brudną wodę. Nagle spostrzegasz, że nie wiedzą, co to ablucja, bo wannę przyjmują incydentalnie. Przeważnie wtedy, gdy proponujesz poważną rozmowę. Wtedy uciekają. Te parszywe, jałowe, bezmyślne i na dłuższą metę mało przydatne monstra.

Tchórze!

Karykatury, kreatury, zarosłe kamieniem części armatury. Ćpuny, kołtuny, synusie mamuni. Ochleje, cicisbeje, metroseksualni i geje. Głupole, kibole, chlejący jabole. Ordynusy, sługusy, memeje, świrusy. Futboliści, pianiści, wtrętni onaniści. Dzicy ogrodnicy z natręctwem szpicy. Kolesie, obwiesie, ciągle ich niesie. Nawiedzeni, odurzeni, nie mają grzebieni. Kłamczuchy, świntuchy, nudziarze i juchy. Uff!

Laurem dureń nie zakwitnie!

Podeszłam do telefonu. Wykręciłam numer. Zabrzmiał sygnał w słuchawce, po chwili usłyszałam tubalne "halo".
- Władek, właśnie zrobiłam drinka. Wpadniesz?

No i zaczęła się niedziela. Władek wpadł. AK-owiec lat 96 w każdą niedzielę wpada, ale ja wolę, gdy czyni to z drinkiem w ręku. Wolę zalkoholizowanego powstańca niż trzeźwego patriotę. Tak mam. Nic nie poradzę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz