czwartek, 19 czerwca 2014

O płaczu.

Już o godzinie 9 zjawił się u mnie Władek. Otworzyłam mu drzwi, a on nagle i niespodziewanie przywarł do mojego ramienia, obficie zraszając mi rękaw. Szloch rozrywał mu klatkę piersiową, więc poczochrałam resztkę jego włosia na głowie, by uspokoić 98-letniego mazgaja.

- Co się stało, słodziutki?
- Nie jestem słodziutki, Adela. Jestem słony.
- Znów chcesz pożyczyć pieniądze?
- Nie bądź cyniczna! To przez twoją dietę!
- Że jak?!

Kiedyś dieta była inna. Na obiad podawano krwiste mięso, ponadto tatuś znosił pyry z pola, które trzeba było osolić przed gotowaniem. Dokładał do kotła zakonserwowaną solą karkówkę, potem przynosił kalarepę czy inną sałatę, mama przyprawiała ją solą i jadło się tak, że uszy się trzęsły. Strawę popijało się rozmiękczonym we wrzątku rabarbarem albo gotowanym agrestem, ale tu już bez dodawania soli. Były też desery, za to nie było Mc Donald’ów, nie było frytek, ale i główne danie trzeba było solić.

Za michę zawsze słono trzeba zapłacić. Właśnie tak wygląda sól ziemi ojczyźnianej. Potem to już tylko szloch zostaje...
Sól zawsze doprowadzała do płaczu. Najadł się chłop mięcha z solą, to później musiał świństwo wydalić z organizmu. Działo się to najczęściej podczas popijawy, gdzie chłopu najłatwiej cisną się łzy do oczu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz