niedziela, 8 stycznia 2017

Pobłogosławiony taniec obelg

Poznańska Wilda, na której przemierzałyśmy z dziewczętami ciernistą drogę do zbawienia ostatecznego, była miejscem przyjaznym dla każdej duszyczki. Szczególnie w niedzielę w czasie sumy. Oczywiście wszystko przebijał odpust, ale on nie zdarzał się zbyt często. Co tydzień zadowalałyśmy się zatem najdłuższą mszą w tygodniu – w końcu dojście do pozytywnego finału wymaga wyrzeczeń.

Kunia lat 90, która od zawsze, kiedy pamiętam, uwielbiała bluzgi, skumała się ostatnio z Gertrudą lat 77. Trudzia była zausznicą proboszcza parafii Zmartwychwstańców. Coś tam ukradkiem szeptały, ściskały dłonie, głaskały się delikatnie po biustach, słowem: były bardzo spoufalone. Dziwiło nas to, bo nigdy mariaż wody z ogniem nie prowadził do koegzystencji. A tu wyszła taka niespodzianka...

W końcu przyszła niedziela i sprawa się wyjaśniła. Obie zaprosiły do nas pewną babkę. Wygadaną profesorkę. Kryśkę Pawłowicz. Trudzia zrobiła to po linii kościelnej, Kunia zaś szermowała argumentami przekleństw i złego wychowania. Melanż sacrum i profanum musiał wywołać zainteresowanie w każdym, tak więc zaintrygowana posłanka pojawiła się na poznańskiej Wildzie.

Niedzielną gwiazdę ujrzałyśmy podczas uroczystej mszy świętej. Wikary się starał, kościelny dwa razy obracał z tacą, zaś my czekałyśmy przez godzinę przed zakrystią. To było naturalne, bo Kryśka oddawała Bogu najpierw to, co boskie, obżerając się obiadem na plebanii, zaś my wszystkie zaliczyłyśmy w młodości cesarki. Profesorka nie posiadała dzieci, więc było zrozumiałe dla wszystkich, że dla niej byłyśmy drugiego sortu.
Nasza cierpliwość została wynagrodzona. W końcu Kryśka wyszła do nas z talerzem pełnym pyr, mięsa i sałatek, wiosłując widelcem jak osada wioślarska bez sternika, zdążająca po złoto olipijskie w Rio.

– Podobno mogę się u was douczyć – powiedziała bez przywitania, jednocześnie żując jedzenie. – Nie wierzę, choć chciałabym waszemu kochanemu proboszczowi wierzyć.
– Patrzeć na mnie i robić podobnie świętoszkowate sznupy jak ja – poprosiła Trudzia.
– Z ryja ci jedzie – oceniła Kunia. – Nie bądź Krycha Pinecha, nie wypluwaj tego, co już trzymałaś w japie.
– Pani Krysiu, proszę się nie krztusić – interweniowała Trudzia. – Niech zmarszczy profesorka delikatnie nosek. Mina jak marchewka, musi być słodziutka.
– Nie żryj jak dupa – zażądała Kunia. – Dupą się sra.

Trening trwał niecałe dwie godziny. Na początku profesor Kryśka chciała dać dyla, ale zastąpiłyśmy jej drogę. W naszym towarzystwie musiała wszamać cały talerz dokładki. Z korzyścią dla niej i dla nas. Dla nas, bo zobaczymy jeszcze niejedną scenkę z jej udziałem.

3 komentarze:

  1. Scenki z Krychą w roli głównej są raczej mało apetyczne. Szkoda zatem, że jej nie dałyście czegoś co by ją, oczywiści czasowo i odwracalnie unieszkodliwiło. ;D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale przyznasz, Słoneczko, że sama Krycha ma apetyt.

      Usuń
  2. Przyznam. Na dodatek nieapetyczny apetyt. Ona ma ;D

    OdpowiedzUsuń