piątek, 28 maja 2010

Szast, prast, AS.

Zjawił się nagle. Całkiem niespodziewanie. Z porannej, wilgotnej, majowej szarości rozległ się donośny głos o miłym dla ucha odcieniu. Ludzie powoli podnosili zaspane głowy. Radiowy, aksamitny tembr należał do krzepkiego 54-latka o szerokich barach, przenikliwym spojrzeniu i dobroci wypisanej na licu.

TO BYŁ AS.

Wypowiedział przejmujące wyrazy, które najpierw zawisły w powietrzu, ale tuż potem rozpłynęły się w mylącej, bo kalendarzowo wiosennej aurze. Potem pojawiły się kolejne zdania. Słowa wystrzeliwały z ust mówcy w tempie pocisków z karabinu maszynowego. Co było jednak dziwne, każda oratorska seria karabinowa była wyjątkowo celna. Strzały prosto w "10"! Na twarzach pasażerów czekających na autobus pojawiło się zdziwienie, głupawe uśmieszki, niektórzy wzruszyli ramionami. Wszyscy jednak słuchali. Z coraz większą uwagą. Mężczyzna chodził wzdłuż krawężnika oddzielającego chodnik od wąskiego paska trawnika i uważnie zaglądał w twarze niewyspanych niedoszłych pasażerów.

Przystanek przy Dworcu Centralnym w Warszawie szybko zapełniał się. Ludzi ciągle przybywało. Nikt jednak nie wyglądał autobusu, wszyscy odwróceni od ulicy pochłaniali z zainteresowaniem spontaniczne przemówienie przystojnego mężczyzny. Biła od niego wiara w słowa, które głosił, a charyzma i magnetyzujące spojrzenie porywały zaskoczonych przystankowych słuchaczy.

Ludzie mają to do siebie, że rzadko słuchają całych przemówień. Owszem, trafiają do nich pojedyncze słowa, ale dłuższe wypowiedzi są przez ich mózgi w tajemniczy sposób selekcjonowane. Wycinkowe prawdy są szybciej przyswajalne. Najchętniej rano, ale dopiero po godzinie 10, po kubku kawy wypitej w tracie przerwy śniadaniowej w pracy. Ale tu, o dziwo!, było inaczej. Nadjechał pierwszy autobus. Potem drugi i trzeci. Nikt z czekających nie wsiadł. Wzbudziło to zainteresowanie siedzących wewnątrz. Kilka osób zdecydowało się wyjść i dołączyć do coraz potężniejszej grupy słuchającej porannego oratora.

Mężczyzna ruszył Aleją Jana Pawła II na północny kierunek stolicy Polski. Ludzie podążyli za nim. Ciżba była już na tyle duża, że nie zmieścili się na chodniku i część tłumu zajęła prawy pas szerokiej ulicy. Od Ronda ONZ już zajmowali całą szerokość. Warszawa zaczęła się korkować.

To co AS mówił pod nosem, to były słowa prawdziwego guru. Duchowego przewodnika. Mistrza. Przynajmniej ludzie tak to odczuwali. Wprawdzie nie do wszystkich słowa guru docierały, ale w tłumie już krążyły legendy. „Anioł nas prowadzi”, przekazywała wieść dystyngowana pani w średnim wieku. „Nareszcie ktoś się za te kanalie z rządu weźmie”, cieszył się korpulentny, starszy pan z rzadką bródką. „Kurwa, ale jazda!”, radował się rozmarzony młodzieniec, ukradkiem popalając skręta marihuany.

Wyruszyli spod Warszawy Centralnej, więc korki, które powstały w centrum były olbrzymie. Warszawscy kierowcy przestali dłubać w nosie, woląc pod nim złorzeczyć. Część z nich porzuciła swoje pojazdy i dołączyła do już kilkusetosobowego ludzkiego sznura. Kroki stawiali z rozmachem, nie zginając głowy pod lekko zacinającym deszczem.

Nadzieja rozjaśniała im serca.

Minęli Pawiak, dotarli do Muranowa. Gdy przechodzili obok Babka Tower, dziennikarze lokalnych rozgłośni radiowych i telewizyjnych uprzedzeni o spontanicznym marszu przez zaprzyjaźnionych taksówkarzy, zgromadzili się na ostatnim piętrze biurowca. Doliczyli się już prawie trzech tysięcy mieszkańców podążających za ASem. Operatorzy zrobili ciekawe ujęcia, fotografowie cyknęli zdjęcia, pozostali dziennikarze rzucili się do windy, by zjechać na dół i zdążyć zadać kilka pytań Mistrzowi.

Od skrzyżowania ulicy księdza Jerzego Popiełuszki i Juliusza Słowackiego wielotysięczny pochód zaczęły ochraniać oddziały Prewencji Komendy Stołecznej Policji oraz Policja Drogowa. Najpierw trwały gorączkowe ustalenia między oficerami dyżurnymi mające rozstrzygnąć, czy ten spontaniczny, w dodatku bez wyraźnie zdefiniowanego celu, korowód ludzki rozgonić. Potem postanowiono uczestniczących w marszu jedynie sfilmować i przy ewentualnych aktach wandalizmu oraz agresji wytoczyć uczestnikom zajść procesy w trybie przyspieszonym. Jednak wśród manifestantów przeważali spokojni urzędnicy, zrutynizowani księgowi i bankowcy, spracowani robotnicy, dużo było również uczniów. Studenci jeszcze spali, podobnie jak skacowani bywalcy żylety stadionu Legii Warszawa.

Manifestację zaczęły na żywo relacjonować polskie i zagraniczne media. To było coś niebywałego. Niemal wszyscy zastygli, dziennikarze, słuchacze i widzowie, zdziwieni spontanicznością akcji i brakiem deklaracji, co do jej motywów i celu. Ale byli też ludzie, którzy wykazali się refleksem. Do manifestacji zaczęli przyłączać się politycy z ulicy Rozbrat, Kopernika, Nowogrodzkiej i Andersa. Niestety, szybko odpadli, skarżąc się na odciski i zbyt szybkie tempo marszu. Wytrwalsi byli natomiast zaprawieni w marszach członkowie wszystkich możliwych związków zawodowych.

AS odwrócił się, zdziwiony tłumem kroczącym za nim. Był to człowiek miły, więc uśmiechnął się życzliwie. Rozjaśnione lico Mistrza sprawiło, że ludowi Warszawy udzielił się domniemany entuzjazm Asa. Nikt nie czuł zmęczenia. Nikt nie patrzył na zegarek. Nikomu nie chciało się do toalety. Dziarscy warszawiacy przekroczyli granicę stolicy i prowadzeni przez Mistrza ulicą Pułkową wkroczyli do Łomianek. Tam czekała ich niespodzianka w postaci wójta gminy z chlebem i solą oraz dwójką dzieci w strojach pierwszokomunijnych. AS jednak zignorował delegację gospodarzy, natomiast tłum porwał ich na ręce, przekazując coraz dalszym szeregom maszerujących idealistów.

AS poprowadził tłum w bok. Skręcili najpierw w ulicę Wiślaną, potem w Zachodnią. Naprzeciw im wychodzili zaskoczeni mieszkańcy. Najpierw uśmiechnięty Roman Giertych, któremu jednak zrzedła mina, gdy zrozumiał, że to nie do niego ta tłuszcza. Potem przy drodze pojawił się jeszcze niezbyt popularny, ale już dobry literat Jacek Rostocki. To była dobra okolica. Zamieszkiwana przez ludzi utalentowanych i poczciwych. Niestety, AS doprowadził wszystkich do ulicy Torfowej. Do żyznej gleby wiary w siebie. Zatrzymał się jednak ciut wcześniej.
Spojrzał w niebo, potem na drzewa, a potem na buty.

Wtedy ktoś z tłumu rzucił nieopatrzne pytanie:
– ASie, gdzie ty nas wyprowadziłeś?
– Ja tu mieszkam!
– Przewodniku, chcesz byśmy się tu osiedlili?
– Ludzie, zwariowaliście? Ja jestem tylko specjalistą od tworzenia wizerunku! Idźcie za kandydatami na prezydenta RP!
– Ale przecież ty jesteś AS! – wykrzyknął śmiałek z tłumu.
– Tak, AS! Antoni Styrczula! „Niemożliwe jest możliwe”! Ja tylko myślę, że kandydaci to ludzie z innej gliny! Ale mimo to ja was rozumiem! Czy zrozumie to choć jeden z kandydatów?

I wtedy lud zrozumiał, że kandydat nie musi prowadzić. Nie musi mieć prawa jazdy, dusić sprzęgło i zapinać pasy. Nie musi iść za profesjonalizmem, lecz dane mu podążać za amatorszczyzną.

Lud poczuł, że tym razem sam się dał wyprowadzić na manowce.

Zwiesili głowy, lecz tuż za zaułkiem czekał na nich kandydat na prezydenta w 2015 roku, czyli tomaszka. Ale czym uradował zmęczony elektorat, o tym dopiero przed kolejnymi wyborami.

3 komentarze:

  1. Adelo, pięknie to napisałaś! - Jestem Twoją fanką - Asa też :))) Kłaniam się pięknie :)) Nat.Mirowska

    OdpowiedzUsuń
  2. Natalio, witam Cię w rodzinie Adeli! Teraz spowinowaciłaś się też z Asem, bo i on jest tu dobrym duchem.

    OdpowiedzUsuń
  3. Człowiek wstrzymuje oddech, gryzie paznokcie a tu...
    "Ja tu mieszkam!"

    OdpowiedzUsuń