poniedziałek, 25 lipca 2011

MAKABRESKI LETNIE: cz. 8 „Lektura obowiązkowa.”

Wincenty lat 67 już od ponad pół wieku był molem książkowym. Zaczęło się to około 1960 roku, gdy czytał poznańską popołudniówkę. Express poznański był jego ulubioną gazetą, jednak jakość druku była kiedyś dużo gorsza od współczesnej i zdarzyło się kiedyś, że literki z dwóch kolumn oderwały się od marnego papieru i wlazły Wincentemu pod ubranie.

Czytał on akurat stronę z wiadomościami sportowymi, gdzie były informacje na temat lokalnego turnieju koszykówki chłopców ze szkół podstawowych, tenisowego festynu organizowanego na nowowybetonowanym korcie w Państwowym Gospodarstwie Rolnym w Sepnie pod Kościanem oraz zwycięstwie Władysława Komara w pchnięciu kulą na zawodach sportowych młodzików, które odbyły się na obiektach milicyjnego klubu TS Olimpia Poznań.

Literki w szyku ułożonym przez zecera usadowiły się na klatce piersiowej oraz brzuchu Wincentego. Stał się przez to najbardziej wysportowanym kochankiem na poznańskiej Wildzie. Niestety, każdy stosunek kosztował go jeden wyraz. Na początku to bagatelizował, bo dziewczyny i tak miały co czytać. Podniecały je pchnięcia Komara, smecze żniwiarzy na betonie, wsady wychudzonych młokosów oraz ich małpie, radosne zwisy na obręczy. Ale z czasem Wincenty miał coraz mniej atrakcji do zaproponowania, stając się dawno zaliczoną lekturą obowiązkową.

Wincenty najbardziej stał się skąpy, gdy zostało mu ostatnie zdanie. Niestety, dwa razy dał się spić w Ciechocinku i ze zdania został strzęp. Innym razem musiał przekupić sąsiadkę, bo miał gatki i skarpetki do zacerowania, a on bardzo nie lubił i nie umiał szyć. W końcu został mu ostatni wyraz: „szczycie”. Znaczy ktoś kiedyś był na sportowym wierchu, ale każdy szczyt kończy się granią, a Wincenty nie chciał spaść z wysoka, czyli do dołu wykopanego przez grabarza.

Przedwiośnie tego roku było wyjątkowo chimeryczne. Pogoda często się zmieniała. Raz padało, innym razem mocno przyświecało słońce, podnosząc błyskawicznie temperaturę powietrza, a w ciągu nocy znów nadciągały przymrozki i nogi w dziurawych skarpetkach marzły niemiłosiernie. Wincenty mocno się przeziębił i zamówił wizytę domową lekarza z rejonowej przychodni. Odwiedził go słynny w dzielnicy pan GG, czyli gej – geriatra.

Wincenty musiał się obnażyć przed doktorem i w ten sposób stracił „szczycie”. Możnaby powiedzieć, że Wincenty umarł na oczach lekarza, ale właściwiej byłoby stwierdzić, że oddał ducha w rękach geriatry. I kiedy gej w lekarskim kitlu stwierdzał zgon, podniósł worek mosznowy Wincentego i zobaczył pod nim nekrolog.

Niestety, Wincenty nigdy bacznie i skrupulatnie nie przejrzał się w lustrze, a miski ustępowej też nie miał świecącej, za to była zarośnięta kamieniem wodnym, przez co nigdy nie miał okazji przeczytać swojej daty zgonu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz